W Brzegach Dolnych możemy zobaczyć mini-muzeum Zbigniewa Kosakiewicza – byłego leśniczego, który od lat siedemdziesiątych zbiera niezwykłe eksponaty. Ma ich ponad 1000…
Każdy z eksponatów to osobna historia, każdemu z nich pan Zbigniew może poświęcić osobną opowieść. Ten przesympatyczny człowiek to niesamowity gawędziarz.
U Pana Zbigniewa spędziłam ponad dwie godziny na rozmowie. To istna lekcja historii. Tej prawdziwej – opowieści i niesamowita pamięć podparta faktami. Rozmowa o początku gospodarzenia tutaj i o powstaniu zbiorów w muzeum to zaledwie tylko mały wycinek rozmowy.
Lidia Tul-Chmielewska: Panie Zbigniewie, losy pana los to istna saga rodzinna. Skąd w ogóle pan jest?
Zbigniew Kosakiewicz: No tak, pewnie mi pani nie uwierzy, ale jestem z Warszawy. Dużo by opowiadać o mojej rodzinie, to całkiem osobna historia lat przedwojennych i wojennych, ale skupię się na mojej osobie. Byłem marzycielem, strasznie związanym z przyrodą. Ukończyłem kierunek, który był bliski mojemu zamiłowaniu – Technikum Leśne w Brynku w 1966 roku. Wtedy mając 19 lat porzuciłem Warszawę i zacząłem pracę w bieszczadzkich lasach. Ten niezwykły urok tych gór, przyroda oraz nadzwyczajna wręcz, niespotykana w dużych miastach, życzliwość ludzi i pracowników nadleśnictwa Brzegi Dolne – to wszystko spowodowało niezwykłą więź i uczucie do tego miejsca i związałem się z Bieszczadami na zawsze.
I co pan tutaj robił – młody człowiek, sam, bez doświadczenia? Nie chciał pan stąd uciekać?
Ha! Ależ skąd! W tamtych czasach nadleśniczym Józef Szawracki, a jego zastępca inż. Gwido Strouhal postarali się bardzo, bym się tutaj nie zanudził i powiem wprost „ wrzucili mnie na łeb na szyję” – powierzając prowadzenie leśnictwa Łodyna. Dali mi porządną szkołę praktyczną w okresie stażu, jaki odbywałem w tym leśnictwie. Szkołę życia też zresztą. Pierwsze moje mieszkanie było w typowej leśniczówce, przy osadzie bieszczadzkich ludzi lasu. Jedno z marzeń moich się spełniło. Mieszkałem w lesie, mając las wokoło, ludzi lasu zresztą też. Zająłem się również hodowlą owiec, dzięki którym kupiłem na talon, a jakże! „Syrenę 105L”. Drugą moją pasją, oprócz lasu i leśnictwa, było myślistwo.
Na pewno nie było wówczas tutaj łatwo być gospodarzem?
Oj tak. Do pracy przyjeżdżano z całej Polski, miałem swoich solidnych i dobrych pracowników, no czasem trafiły się „niebieskie ptaszki”, ale z nimi szybko dawaliśmy sobie radę. Zwabieni wolnością i przygodą – często sami uciekali w siną dal w zderzeniu z twardą rzeczywistością bieszczadzkiej przyrody. Praca na zrywkach była ciężka, pozyskane drewno zrywano z lasu końmi, nie było tutaj żadnego innego sprzętu. Drewno krótkie ładowano ręcznie, dłużyce tartaczne za pomocą lin. Lasy nie tylko wycinano, trzeba było zalesiać dodatkowo dziesiątki hektarów nieużytków. Ściągano ludzi z okolic Rzeszowa, Krosna, Domaradza, Gorlic. Wtedy tworzyły się znajomości i czasem małżeństwa. Powstawało nowe życie.
Jest pan emerytowanym leśniczym, las był właściwie pana domem. Panie Zbyszku, skąd pomysł muzeum militarne, temat całkiem odrębny od leśnictwa?
No właśnie, miałem różne pasje. Szczególną było i nadal jest zbieranie i powiększanie eksponatów w moim prywatnym muzeum. Po przejściu na emeryturę we wrześniu 2008 roku postanowiłem udostępnić swoje zbiory. Zamieszkuję od 1969 r. w dawnej leśniczówce. Stworzyłem prywatne muzeum w malutkim pokoju w domu, problemy z tym piętrzyły się i piętrzą nadal, ale jest to moja radość, moje teraz życie. Pomimo trudności i słów córki: „Tato, po co Ci to?”- nie poddaję się i wielką przyjemność sprawiają mi opinie odwiedzających mnie obcych turystów. Ich wpisy do księgi pamiątkowej są pełne życzliwości. Niestety społeczność lokalna nie wykazuje większego zainteresowania, jedynie przoduje w tworzeniu „minusów” na mój temat. „Człowiek człowiekowi wilkiem”- chyba jest coś w tym prawdy.
Jak pan pozyskał pierwszy „eksponat”?
Na świniobiciu. (śmiech). Naprawdę. W 1973 roku wracałem z pracy, po drodze natknąłem się na świniobicie. To były takie wydarzenia, że prawie jak święto, przejść się obojętnie nie dało. I zobaczyłem tam wbity w pień bagnet austrowęgierski. Oczy mi się zaświeciły, a gospodarz mówi do mnie – bierz. No to wziąłem. Czasem znajomi sami mi przynosili znalezione „żelastwo”, a było tutaj tego ogrom. I to był początek tego, co teraz mam. Zapraszam do mojego „Muzeum Rozmaitości Bieszczadzkich”- Mini Muzeum w Brzegach Dolnych, 5 km od centrum Ustrzyk Dolnych. Dlaczego mini muzeum – bo pomieszczanie, które użytkuję jest bardzo małe, pomieści do 10 osób. Znajduje się tutaj ponad 1100 eksponatów: militaria, ikony, eksponaty związane z leśnictwem, trofea łowieckie i cuda z całego świata. No i koniecznie trzeba wysłuchać mojego „bajania”.
Mając tyle eksponatów, jest pan w stanie opowiedzieć historię każdego z nich? Jak to pan robi, że wystarcza czasu?
Jest różnie. Trafiam indywidualnie do gustu. Są osoby zainteresowane poszczególnymi eksponatami, są tacy, co interesują się ogólnie tylko zbiorami. Na przykład mężczyźni wiadomo – militaria, a kobiety w większości – zegarki, a zbiór ich mam naprawdę ciekawy. Moja rozmowa nigdy nie jest szablonowa, odklepana jak wyuczona formułka. To jest indywidualna opowieść.